czwartek, 17 listopada 2011

Ogród jesienny

Jest coś przygnębiającego w tym miejscu, najbardziej o poranku. Jawiący się oczom obraz przypomina wypaloną sawannę – gdyby tylko nie ten przytłaczający brak słońca wespół z porannym wyziewem ziemi. Powietrze wilgotne i zimne, gęste tak, że oblepia każdego, kto się tu zapuszcza, najbardziej nieprzyjemnie traktując swoimi oślizgłymi mackami twarz delikwenta. Zewsząd wyziera pustka, choć z powodu mgły nie widać jej w całym swym ogromie – natomiast doskonale wyczuwa się ją intuicją, która w tym jedynym przypadku działa niezawodnie. Pod nogami nieco głucho szeleści miedzianozłoty kobierzec nie przegniłych jeszcze liści. Nagie drzewa straszą kikutami gałęzi, będąc same dla siebie groteską, tak jak król pozbawiony korony lub dom – dachu. Przy najmniejszym powiewie wiatru bodą jak szalone to mętne powietrze, a poranna mgła, niby to subtelnie niczym wata cukrowa, oplata je w morderczym uścisku.

W ogrodzie stoi kilka posągów z piaskowca, wszystkie naturalnych rozmiarów. Nic wyszukanego – zza jednego krzaka wychyla się sarna, za drugim stoi jeleń – jakby te zwierzęta wypatrzyły się wzajemnie przypadkiem. Obie rzeźby utrzymane w stylu współczesnym, z nutką abstrakcji, niepodobne do swoich rzeczywistych pierwowzorów. Do tego kilka postaci w stylu klasycznym, porozmieszczanych w różnych zakątkach – kobieta z dzbanem, wysportowany młodzieniec, mędrzec z długą brodą, głupiec i bogini w majestatycznej pozie, lecz bez pychy. Wszystkie o obliczach bardziej prawdziwych niż twarze ludzi spotykanych na co dzień. Wszystkie cieplejsze od ręki, którą podajesz – człowieku! Ty, któryś je stworzył…
I tylko my – tak niepodobni do siebie samych.