Nie
jestem poetą, choć ostatecznie – biorąc pod uwagę pewne
uwarunkowania – nie mnie o tym wyrokować. Uznając zaś stanowisko
autorytetów, należy przyjąć, że bycie poetą, mimo usilności
starań lub zaprzeczeń głównego zainteresowanego, nie jest nawet
kwestią wyboru.
Żeby
być poetą, nie potrzeba żadnej akredytacji, nie trzeba też
kończyć żadnych kursów, szkoleń. Nie trzeba uczęszczać na
żadne studia i żadne dyplomy nie są potrzebne. Nie trzeba nawet
pisać wierszy, żeby być poetą. Musi jednak być coś, co
pozwoliłoby odróżnić poetę od nie-poety i na pierwszy rzut oka,
z pozoru, już samo pisanie świetnie się do tego nadaje – byłoby
bowiem dobrze, gdyby poeta w ogóle pisał. To przynajmniej znacznie
ułatwia sprawę. Choć, z drugiej strony, mawia się, że Fryderyk
Chopin był poetą fortepianu, a Marc Chagal – pędzla...
Poetą
można być – ale wcale nie trzeba, a już na pewno nie ma takiego
przymusu. Można chcieć nim być – ale próżno liczyć na
splendor. Można udawać, że się nim jest – dziś to szczególnie
łatwe, gdy formą jest nawet brak formy, a każde słowo, każde
zdanie, można odrzeć z pierwotnego sensu, wywinąć na nice i
natreścić na nowo – z mniejszym lub większym (ale raczej jednak
mniejszym) sensem i powodzeniem. Można w końcu być twórcą
płodnym albo oszczędnie, a nawet skąpo gospodarować swoim
talentem...
A
ja po prostu lubię tę przyjemną świadomość, że za pomocą słów
więcej można przekazać, niż tylko suche fakty. Że słowa mogą
więcej, niźli tylko zdać relację. Że pomiędzy wierszami dosyć
jest miejsca dla tego, co uchwytne – choć zwiewne i ulotne. Dla
tego, co namacalne – choć niedotykalne. Dla tego, co odczuwalne –
choć nieobecne.